Witam w drugiej części fotograficznej relacji z wyjazdu na Lanzarote. Pierwszą, jeśli Wam umknęła, możecie znaleźć tutaj: [Lanzarote. Nie z tej ziemi (część 1)]. W tym wpisie postaram się pokazać atrakcje zachodniego i południowego wybrzeża wyspy. A jest tu kilka prawdziwych perełek. Zaczynajmy więc!
Caldera Blanca
Są miejsca, gdzie nie trafia wielu turystów. A na pewno nie podjeżdżają autokary. Przyczyn jest kilka. Po pierwsze, parking jest dość prowizoryczny i niewielki. Po drugie, i chyba ważniejsze, ta wycieczka polega na kilkugodzinnym spacerze przez pustkowie lawowe i to najczęściej w pełnym słońcu, ale za to z nagrodą na końcu. Jest to coś tak niesamowitego, że naprawdę warto się tu wybrać. Trzeba pamiętać koniecznie o odpowiednim zapasie wody oraz nakryciu głowi i kremie do opalania. Bez tych atrybutów może się źle skończyć. A i jeszcze jedno – buty. Muszą mieć twardą i odporną na ścieranie podeszwę. Choć i tak w zasadzie nie ma co liczyć, że wrócą bez szwanku z tej wycieczki. Moje nie wróciły w takim samym stanie. Wszytko dlatego, że ścieżka idzie po powierzchni zastygniętej lawy. Wystarczy wziąć do ręki jakikolwiek jej fragment, żeby przekonać się jak potrafi być ostra. Nie da się jej porównać chyba do niczego, co można spotkać w naszym kraju.
Treking po wulkanie
Treking po wulkanie zaczyna się obok prowizorycznego parkingu na zachodnim krańcu miejscowości Mancha Blanca. W kilku miejscach ścieżki stoją słupki z oznaczeniami, ale jest ich mało. Sama ścieżka jest dobrze widoczna. Z grubsza można powiedzieć, że dobrą godzinę idzie się przez coś takiego:
Czasem pomiędzy skałami wyłaniają się stożki wygasłych wulkanów. Ścieżka jednak wiedzie na zachód, a tam widać dość potężnie wyglądające wzgórze o płaskim szczycie. Po godzinie marszu w pełnym słońcu dociera się do pierwszego krateru, do którego można zajrzeć – Montaña Caldereta. Wygląda on jak na panoramie poniżej.
Idąc dalej zbliżamy się do podstawy Caldera Blanca. Wiosną można tu nawet spotkać karłowatą roślinność. W tym miejscu dokładnie widać jak wielką siłę i wolę przetrwania ma wszelkie życie. My jednak idziemy dalej…pod górę.
Powoli naszym oczom zaczyna ukazywać się nagroda, o której wspomniałem na samym początku. Im jesteśmy wyżej, tym szersza panorama się przed nami (a ściślej mówiąc za nami) roztacza. Niesamowicie wyglądają brązowe pagórki stożków wulkanicznych wyłaniające się z morza czarnej i grafitowej zastygłej lawy. Kiedyś musiał mieć tu miejsce prawdziwy kataklizm…
Po jakiś 30 minutach wspinania się ścieżką docieramy na szczyt, czyli na krawędź ogromnej kaldery. Dech zapiera. Z jednej strony gigantyczny krater, którego sfotografowanie najbardziej szerokokątnym obiektywem jest niemożliwe i wymaga łączenia kilku zdjęć, a za plecami pagórki wynurzające się jak ogromne wieloryby z ogromnego morza czarnej lawy. A w tle Atlantyk. Jest to jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na Lanzarote. Tutaj naprawdę czuć potęgę natury.
Powrót odbywa się tą samą ścieżką, choć jeśli ktoś ma czas i chęci można jeszcze obejść całą kalderę dookoła. Warto wtedy zaplanować sobie tę wycieczkę na cały dzień.
Montañs del Fuego, czyli Góry Ognia
Kolejne miejsce jest w pewnym sensie przeciwieństwem Caldera Blanca. Owszem, są tu pola lawy, są niesamowite widoki i kolory. Jest jednak również masa turystów i to zarówno w autokarach jak i samochodach. Góry Ognia to park narodowy do którego może na raz być wpuszczona ograniczona liczba osób. Wszystko dlatego, że w centralnym punkcie, z którego rozpoczynają się wycieczki oraz roztaczają widoki, ilość miejsca jest ograniczona. Dlatego też warto tę wycieczkę zaplanować na godziny poranne, zaraz po śniadaniu, kiedy można jeszcze zdążyć przed autokarami z hoteli. Zaraz za zjazdem z głównej drogi stoi budynek ze szlabanem. Tam można kupić bilety. Tam też ustawia się sznureczek samochodów chętnych do wjazdu na teren parku. Jeśli liczba pojazdów na parkingu parku na górze osiągnie krytyczną wartość ruch jest kierowany zgodnie z zasadą – jeden wyjeżdża, jeden wjeżdża. Warto odczekać swoje, bo to co można zobaczyć na miejscu jest tego warte.
W Parku Narodowym
W centralnym miejscu parku narodowego znajduje się tzw. wyspa, czyli spory teren z parkingiem, restauracją i dodatkową infrastrukturą. „Wyspa” dlatego, że cały teren dookoła jest dość niebezpieczny, a aktywność wulkaniczna wcale w tym miejscu nie ustała. Dowodem na to jest restauracja, która zbudowana jest wokół wydrążonej studni, nad którą umieszczono ruszt. W studni tej nie ma wody, ale za to panuje temperatura rzędu kilkuset stopni Celsjusza, dzięki czemu mamy jedyną w swoim rodzaju możliwość zjedzenia posiłku upieczonego nad wulkanem. Drugim przykładem jest sztuczny gejzer. Jest to szeroki na kilkanaście centymetrów odwiert w ziemi, do którego człowiek z obsługi Parku wlewa co kilka minut wiaderko wody, która po kilku sekundach efektownie wystrzeliwuje w niebo syczącym słupem pary. Inny eksperyment polega na wkładaniu wiązki siana i gałązek w ok. 2-metrowe zagłębienie w ziemi. Nie trudno przewidzieć efekt – po chwilę pojawia się ogień.
Jak widać aktywność wulkaniczna jest faktycznie dosyć duża, choć póki co stabilna. Dlatego też po terenie parku nie można przemieszczać się samodzielnie. Obejrzenie niesamowitych miejsc w Parku możliwe jest jedynie przez szybę autokaru, który objeżdża pętlę wokół najciekawszych terenów. Fotografowanie w tych warunkach jest karkołomne, a efekty raczej będą jedynie pamiątką, niż dziełem sztuki. Tak czy siak – warto wsiąść do autokaru i wziąć udział w wycieczce.
La Geria
Jadąc przez południowy interior Lanzarote w oczy rzucają się charakterystyczne półkoliste murki okalające zagłębienia, w których widać jakieś niewielkie rośliny. To tutejszy, bardzo specyficzny sposób na uprawę winorośli. Brak opadów jest dość istotnym problemem dla plantatorów na tej wyspie, ale wykorzystanie praw fizyki przychodzi z odsieczą. Murki pozwalają zgromadzić wodę pochodzącą z wilgoci w powietrzu i dodatkowo osłonić krzaczki przed wiatrem.
El Golfo
Na zachodnim wybrzeżu znajduje się kolejna atrakcja Lanzarote – plaża z czarnym piaskiem i jeziorkiem o wodzie (choć może bardziej na miejscu byłoby nazwać zawartość po prostu płynem) w kolorze oliwek. A wszystko to wewnątrz kaldery powstałej po gwałtownej erupcji. Formacje skalne, jakie w tym miejscu można zobaczyć są zachwycające. Dodatkową ciekawostką jest fakt, że pośród czarnego piasku plaży można znaleźć dość liczne oliwiny – minerały powstałe w wyniku, a jakże, aktywności wulkanicznej.
Dojechać do tego miejsca można zarówno od południa jak i od północy. Ten drugi wariant jest chyba wygodniejszy, bo przy okazji możemy zobaczyć zwyczajną wioskę, gdzie nie ma turystów. Oczywiście oprócz tych, którzy przyjeżdżają do El Golfo, ale hoteli tam nie ma. Po krótkim marszu stajemy w miejscu skąd roztacza się przepiękny widok.
Gdy już zejdziemy na dół, można oddać się zachwytom nad formami skalnymi, oglądać fale oceanu rozbijające się efektownie o skały, albo poszukać krabów między kamieniami.
Los Hervideros
Po sąsiedzku z El Golfo, bo raptem kilka kilometrów na południe, znajdują się Los Hervieros. Są to ogromne jaskinie w skalistym brzegu, do których wlewa się z wielkim hukiem każda fala z oceanu, tworząc efektowne rozbryzgi wody. Jaskinie można oglądać z góry poprzez niewielkie szczeliny w sklepieniu.
Będąc tam za dnia, zaplanowałem że spróbuję zrobić także zdjęcia o zachodzie słońca oraz typowo nocne.
Playa Papagayo
Zbliżamy się do ostatniego punktu tej podróży, który znajduje się na południowym skraju Lanzarote. Zjeżdżając z górzystego terenu w stronę Playa Blanca możemy podziwiać pobliską, kolejną z archipelagu Wysp Kanaryjskich – Fuerteventurę.
Aby jednak dotrzeć do celu tej podróży, musimy jeszcze przejechać kilka kilometrów szutrową drogą. Jest to miejsce dość uczęszczane, o czym świadczy wielkość parkingu. Południowo-zachodni kraniec wyspy to kilka zatoczek z urokliwymi plażami, z których najpiękniejszą jest Playa Papagayo. Warto tu po prostu posiedzieć i posłuchać szumu fal… a można tez porobić zdjęcia 😉
Tym sposobem dotarliśmy do kresu podróży. Podróży do miejsca, które jest jedyne w swoim rodzaju. Miejsca, które na zawsze pozostaje w pamięci. Miejsca do którego bezapelacyjnie warto pojechać! Fotografowie przyrody jakoś omijają Wyspy Kanaryjskie, woląc na przykład obfotografowaną do granic możliwości Islandię. Uważam, że Każda z wysp tego archipelagu (byłem w sumie na czterech – Lanzarote, Fuerteventura, Teneryfa i La Gomera) ma swój niepowtarzalny urok. Każda jest inna, mimo że wszystkie są efektem działalności wulkanicznej. I na każdą warto pojechać z aparatem, do czego zachęcam.
Pierwsza część relacji: [Lanzarote. Nie z tej ziemi (część 1)].
Jedna odpowiedź do “Lanzarote. Nie z tej Ziemi (część 2)”